Blackbirdan online journal of literature and the artsSpring 2021  Vol. 20  No. 1
poetryfictionnonfictiongalleryfeaturesbrowse
 print preview
 English
back KATARZYNA JAKUBIAK

Historia

This Polish original of “Made of Sugar” was first published in the magazine Twórczość (January 2010). It was subsequently republished in the collection Nieostre widzenia (Biuro Literackie, 2012).

Ciastkarnię Józefa J. otwarto w Częstochowie zaraz po drugiej wojnie – na parterze starej kamienicy przy Piłsudskiego, którą w latach pięćdziesiątych przemianowano na Świerczewskiego, a w latach dziewięćdziesiątych znów na Piłsudskiego, a potem o mały włos nie przywrócono jej carskiej nazwy Dojazd, bo za sprawą sfrustrowanych listonoszy władze miasta odkryły, że po upadku komunizmu imię marszałka zaczęły nosić dwie różne ulice. Piłsudskiego, Świerczewskiego, Dojazd, czy jakkolwiek chcielibyśmy ją nazwać, w każdym razie ulica, przy której zaraz po wojnie stanęła ciastkarnia, biegła wzdłuż dworca kolejowego, tak że mój dziadek Józef, wyjmując z pieca rozgrza- ne blachy ze świeżym sernikiem krakowskim, mógł przenosić chrupiące ciasto z pracowni do sklepu w rytm powtarzających się zapowiedzi: „Uwaga, uwaga! Pociąg pośpieszny do Krakowa, przez Ząbkowice, Jaworzno-Szczakowę, Trzebinię, stoi na torze pierwszym przy peronie drugim. Powtarzam . . .”.

Kamienica wskazywana przy każdej wizycie na dworcu, czerwony celofan do pakowania karmelków i pieczątka „Józef J. Wyrób własny, ul. Piłsudskiego 11”, ukryte w kredensie dziadków – to wszystko, co przedstawiono mi na dowód istnienia tamtej ciastkarni. Bo kiedy przyszłam na świat w latach siedemdziesiątych, ciastkarnia na wieloimiennej ulicy, złamana ciężarem domiarów za ponadprodukcję, już od dwudziestu z górą lat zamieniona była w sklep Społem. Za to nowa ciastkarnia, niewiele ode mnie starsza, wystarana setkami podań i łapówek, funkcjonowała już kilka przecznic dalej, w wynajętej suterenie innej, brzydszej kamienicy, na ulicy, która, aż trudno uwierzyć, od początku swojego istnienia niezmiennie nazywała się Katedralna.

Katedralna znajdowała się naturalnie w pobliżu katedry, więc tym razem przygotowywaniu ciast towarzyszyły częste bicie dzwonów kościelnych lub odgłosy nabożeństw. „Bim, bom, bim, bom”, obracała się ogromna mechaniczna łapa, mieszając ciasto w gigantycznej metalowej misie; „święty, święty”, szeroki pędzel malował lukrem ciemne brzegi babki podolskiej; „módl się za nami”, biała chmura cukru pudru opadała przez sitko na rzędy napoleonek.

Do sklepu schodziło się po betonowych stopniach przy małym zakratowanym oknie tuż nad ziemią, pchało się wąskie, cienkie drzwi, deptało czarno-białą szachownicę posadzki, i tam, wewnątrz, za pilśniowym blatem kontuaru, za wysoką dwuszalową wagą, w otoczeniu luster, którymi zabudowane były ściana regału i połowa ściany po przeciwnej stronie, tam właśnie objawiały się półki uginające się od towaru. I był to widok niemal politycznie niebezpieczny, bo w sklepach Społem w tym czasie półki zawsze były puste.

Za to w ciastkarni dziadka, pomnożone w nieskończoność przez przewrotne lustra, rozciągały się bele makowców, połacie jabłeczników, kopce francuskich paluszków, wilgotnych i pękatych ciastek ponczowych. Babcia stała za ladą wśród tego bogactwa, w białym fartuchu i białym czepku na kruczoczarnych włosach. I ogarniając dumnym spojrzeniem zakręconą kolejkę, wychodzącą ze sklepu przez wąskie drzwi aż na betonowe stopnie, zwielokrotnioną jeszcze przez lustra na przeciwległej ścianie, gdzie wąski barek umożliwiał konsumpcję na miejscu, babcia spoglądała na tę obfitość i pytała klientów:

– Czym mogę służyć?

Wtajemniczeni schodzili do ciastkarni od tyłu przez ciemną klatkę schodową cuchnącą stęchlizną i podwójne rozsuwane drzwi umieszczone naprzeciw wiecznie niedoczyszczonej ubikacji. Pomagałam dziadkowi odsuwać te drzwi, z uroczystą miną odmykałam ciężkie kłódki i świadoma swojej uprzywilejowanej pozycji wchodziłam do pracowni, gdzie wielki stół z papierem do pakowania i szpulami sznurka czekał na zamówione ciasta i torty.

Na lewo od drzwi stały regały z blachami, pustymi lub pełnymi okrawków i okruchów. Od czasu do czasu na chwilę pojawiały się tam też gorące, świeże ciasta, gotowe na wniesienie do sklepu, kiedy tylko zrobi się dla nich miejsce. Za regałami boczne wejście do cukierni ukazywało profil babci, jeden rękaw białego fartucha, połowę białego czepka na połowie włosów, połowę uśmiechu i dumnego spojrzenia, kiedy ręce ważyły, pakowały, odliczały pieniądze, zgarniając je zręcznie do szuflady z kasą. Zaglądałam tam i wtedy biały rękaw przesuwał się, odsłaniając rząd guzików przy fartuchu, a pełna, roześmiana twarz babci pytała:

– Co zjesz, kochanie? Może serniczka?

I ciach! – do wystających prostokątów półek, do ukośnej tafli lustra babcia zbliżała się z wielkim nożem, nagle podwójnym jak skrzydła wielkiej ważki, i wycinała słodki kawałek, przyprawiony rodzynkami i skórką pomarańczową.

To na drogę, w długie, szare korytarze tego zakładu, lukrowany amulet przeciw olbrzymom, które czyhały w każdym kącie. Olbrzymia waga w rogu przygotowalni, na której dziadek zapowiadał mnie zważyć, zaraz po ogromnych workach cukru i mąki. Olbrzymi, wiecznie gorący piec w następnym pomieszczeniu, z wysokimi drzwiami, które otwierały się i zamykały w regularnych odstępach, przyjmując surowe ciasta i oddając gotowe wypieki. Dalej olbrzymie szafy chłodnicze z paczkami masła, drożdży, kubłami śmietany i kratkami jaj. Olbrzymia maszyna do ubijania białek, z długą trzepaczką, obracającą się niczym perpetuum mobile. Obok szponiasta, zakrzywiona łapa, mieszająca ciasto w gigantycznej metalowej misie. Przy niej – potężna postać dziadka. Od czasów jego młodości, którą znałam tylko z fotografii, ciasto wypełniło i zaokrągliło mu brzuch, pogrubiło nogi, spulchniło policzki. Nie dotarło tylko do ogromnych rąk, które pozostały twarde i kościste. Trzymał się nimi brzegu misy jak burty. Mój potężny dziadek w szerokim żaglu fartucha i z białą czapką na głowie czuwał nad wyrabianiem ciasta.

Czasem cały dzień siedziałam tam wśród olbrzymów, obserwując, jak postacie w białych fartuchach chodzą w tę i z powrotemmiędzy pomieszczeniami, przenosząc ciasta, blachy, worki i naręcza półproduktów. Oprócz dziadka był tam także mój ojciec, trochę nie do poznania, jakby mniejszy niż ten, którego znałam z domu. Wystarczyło jedno słowo dziadka, a już stał w kącie i ucierał kruszonkę albo ozdabiał wierzch tortu rajskimi jabłkami i wyciskał z tuby krem orzechowy.

Jest takie stare zdjęcie, które pokazano mi już wtedy, być może dlatego, że na nim mój ojciec był dokładnie moim rówieśnikiem. Na zapiaszczonym miejskim podwórku z trzepakiem i śmietnikiem w tle stoi mój dziadek w białym fartuchu, trzymając za rękę małego chłopca w uszytym specjalnie dla niego białym fartuszku i białej czapce piekarza. Chłopiec – mój ojciec – ma skrzywioną minę, ale stoi posłusznie uczepiony ręki dorosłego, jakby był świadom, że nie uniknie wyznaczonej mu przez los kariery. Coś w nim jeszcze się buntuje, grymasi, wykrzywia usta, ale już fascynują go, podobnie jak mnie później, obfitość ciast, ciepło pieców oraz ruch wielkich ubijaczek i mieszalnic. I powoli uznaje za wrodzony słodki zapach smażonych pączków, którym przesiąknięci są dziadek, babcia, ciotki i on sam; ten zapach, który spadł także na mnie, na moją matkę i siostrę, na całą naszą rodzinę, dla której ciastkarnia była jedyną żywicielką.

Kiedy wspominam tamte obrazy teraz, prawie trzydzieści lat później, po upływie czasu, który czyni ze mnie rówieśnicę dziadka z okresu, kiedy po raz pierwszy otwierał własną ciastkarnię, dziwi mnie, jak bardzo słabo znałam tego fundatora naszego rodowodu. W czasach, od których zaczyna się moja pamięć, dziadek i babcia przeprowadzili się właśnie z kamienicy z zakurzonym podwórkiem do nowych bloków przy ulicy Lelewela. Nazwa Lelewela nie mówiła mi nic, ale lubiłam ją wypowiadać ze względu na miłe uderzenia języka o podniebienie. I lubiłam, kiedy po całym dniu obserwacji olbrzymów w ciastkarni wchodziliśmy na tę ulicę, po obu stronach obwarowaną blokami, niemal identycznymi jak ten, w którym w innej części miasta mieściło się nasze mieszkanie. Przy ulicy Lelewela, w M-4 na pierwszym piętrze, w największym pokoju z telewizorem i dębowym stołem dziadek odpoczywał w szerokim fotelu, paląc papierosa przez żółtą od tytoniu lufkę. Sadzał mnie na kolanach i kołysał w dół i w górę, śpiewając „Patataj, patataj, pojedziemy w cudny kraj!”. Na słowo „kraj” intonacja opadała, a jego kolana prostowały się gwałtownie i leciałam w dół z chichotem, jak na zjeżdżalni. To była moja ulubiona zabawa, więc szybko wdrapywałam się z powrotem i niecierpliwie poklepywałam kolana. „Wio, koniku, wio. Patataj, patataj”.

Takie sceny zapamiętałam, ale przez niezrozumiałe kaprysy pamięci inne, ważniejsze sprawy zatarły mi się we wspomnieniach. Na przykład maszerowanie z dziadkiem w procesji Bożego Ciała, pod sztandarem świętego Mikołaja, patrona cukierników. A skoro nie pamiętam nawet tych dorocznych procesji, chociaż na zdjęciach kroczę w nich dumnie w haftowanym krakowskim serdaku, to tym bardziej nie pamiętam konduktu żałobnego na pogrzebie babci, z którego nie ma żadnych zdjęć.

Babcię zjadł rak.

Zjadł ją dosyć wcześnie, bo była krucha i słodka. Nie pamiętam pogrzebu, ale pamiętam klęczenie przed obrazkiem Matki Boskiej, modlitwy o powodzenie operacji, dzwonek telefonu i wiadomość ze szpitala, że ją zjadł. Że zostały tylko okruchy, więc trzeba będzie pozgarniać je na blachę, którą ustawi się potem u wejścia nie wiadomo dokąd.

Nie pamiętam, czy dziadek płakał. Pamiętam tylko, że pracował. Bez przerwy. Sernik z regałów z lustrami podawała mi ciocia, a dziadek chodził po zakładzie. W tę i z powrotem w białym fartuchu, wnosząc i wynosząc blachy. Czuwając nad zakrzywioną łapą w misie. Ugniatając góry ciasta na długim stole. Pamiętam, że któregoś lata rodzice namówili go na pobyt w sanatorium w Ustroniu Morskim. Wrócił po dwóch dniach. Nie mógł wytrzymać bez wyrabiania ciasta, bez wnoszenia i wynoszenia blach, bez ubijania białek. Oddzielony od zapachu pączków nie potrafił w zamian zanurzyć się w chłodzie słonej bryzy. Wrócił po dwóch dniach do swoich worków z cukrem.

Pamiętam ten epizod, ale to nie znaczy, że zapamiętanie go pomogło mi lepiej poznać dziadka. Nie poznałam go lepiej także dwalata później – tego dnia, kiedy prowadząc mnie z Katedralnej na ulicę Lelewela, zrobił nagle nieokreślony ruch ręką i powiedział:

–Tu zaczynały się kiedyś mury getta.

I nic nie zmienił między nami kolejny rok, kiedy rodzice zabrali dziadka na wycieczkę do Lwowa. Po wjeździe do miasta zatrzymaliśmy się w pobliżu kościoła jezuitów przed bramą kamienicy, w której tuż przed wojną dziadek przepracował kilka lat jako czeladnik. Dziadek wszedł w tę bramę i zaraz z niej wyszedł. Równie szybko wszedł i wyszedł z kościoła jezuitów. Bo urządzono w nim teraz muzeum ateizmu i na ołtarzu była głowa Lenina. Nie wiem, co było w bramie. Nie zadawałam wtedy żadnych pytań. Na razie interesowałam się tylko sobą, bo ciasto wyrabiane na Katedralnej zaczynało właśnie wypełniać moje ciało i rosłam jak na drożdżach. A dziadek się kurczył. Opadał i zbijał się w grudki jak zakalec. Nie mogłam już siadać mu na kolanach, śpiewając:„Patataj”. Witałam się tylko grzecznie w jedne czy drugie święta. W święta piernika i makowca lub w święta mazurka i babki. Albo w czasie sporadycznych niedzielnych wizyt, długich i nużących, podczas których dziadek nieustannie omawiał z ojcem sprawy ciastkarni. Na szerokim fotelu obok dziadka powoli zrobiło się też miejsce dla pieska, który całymi dniami spał z mordą wciśniętą w oparcie. Wieczność jego wypoczynku przerywały jedynie regularne spacery na długiej smyczy wzdłuż ulicy Lelewela. Tak naprawdę były dwa pieski, jeden po drugim, w nieprzerwanej sukcesji; oba miały jednak tak zbieżne upodobania, że w mojej pamięci często zlewają się w jedno. Poza tym reprezentowały tę samą rasę – jamnika. Najpierw był to dość gruby jamnik o imieniu Balbinka. Potem bardzo chudy jamnik o imieniu Bobik. Gruby, gdy dziadek był jeszcze w miarę wyrośnięty i pulchny. Chudy, kiedy całkiem się skurczył.

Ale chociaż fizyczne proporcje między mną a dziadkiem odwracały się bezpowrotnie, jego wpływ na moje życie nie zmniejszał się. Ciastkarnia prosperowała. Pomimo nieobecności babci za kontuarem, naprzeciw regału z lustrami nadal tworzyły się kolejki. Na widok obfitości ciastek klienci nie potrafili ukryć skłonności do łakomstwa. Stawali jeden za drugim na czarno-białej posadzce, łapczywym wzrokiem ogarniając wybrany towar, i połączeni zbiorową zachłannością przeobrażali się nagle w jeden organizm, który poruszał się monotonnie w rytmie sklepowych transakcji: poproszę – ile płacę – dziękuję – poproszę... Dopiero po wyjściu z sutereny, po schodkach i przez bramę na ulicę, kolejka rozpadała się z powrotem na pojedynczych klientów, którzy nieśli swoje zdobycze we wszystkie zakamarki miasta. Dziadek wiedział, że wrócą. Przez lata, z uporem, bez względu na przeszkody, wyrobił sobie szanowaną markę. Nazwisko J. znano w całej Częstochowie. W ten sposób, chociaż nikt tego świadomie nie zaplanował, w dzieciństwie ciastkarnia dała mi poznać smak popularności. Które dziecko nie chciałoby się przyjaźnić z córką cukiernika? Nie chodziło tylko o mój nieograniczony dostęp do pączków. Posiadałam także imponującą wiedzę. Podczas gdy inni widzieli tylko wystawy i lustra, mnie dane było poznać rzeczy od środka. Ja jedna widziałam z bliska pracę rąk i maszyn, znałam też tajemnice procesów i receptur.

Za to dziadkowi nie wystarczała wiedza ani popularność. Kolejki, choćby najbardziej skoordynowane w choreografii nieustannego popytu, nie cieszyły go, jeśli nie mógł ich przyjąć do wnętrza własnego lokalu. To dlatego mniej więcej w okresie, kiedy chudszy piesek zajął miejsce grubszego na szerokim fotelu, dziadek podjął decyzję, żeby kolejny raz przenieść ciastkarnię w inne miejsce; nawet w zupełnie inną dzielnicę miasta. Na ulicę Dekabrystów, która była jeszcze polem uprawnym, kiedy ulicy przy dworcu wymieniano tabliczki z „Piłsudskiego” na „Świerczewskiego”. Właśnie na tej ulicy Cech Rzemiosł Różnych – do którego, jako przykładni obywatele socjalistycznego kraju, należeli i dziadek, i ojciec – rozpoczynał budowę pawilonów rzemieślniczych.

Miasto od lat czekało na tę inwestycję: nowe centrum handlowe – siedziba pięćdziesięciu najlepszych prywaciarzy, którymi Częstochowa szczyciła się od dawna, fachowców wszelkich rzemiosł, od piekarzy i cukierników po kaletników i szewców. Będzie się tam jeździć na zakupy z podobnym podnieceniem i rozgorączkowaniem, jak jeździło się do pierwszego butiku Caro na Krakowską, a może nawet jak na Marszałkowską w Warszawie! To tutaj żarłoczne jamniki kolejek będą mogły wreszcie się nasycić, przyśpieszyć spowolniony rytm konsumpcji i powracać tak często, jak tylko tego zapragną, sapiąc: „Poproszę, poproszę, poproszę”. Ale najważniejsze, że właśnie tutaj ciastkarnia będzie mogła ostatecznie zapuścić korzenie, zakotwiczyć się wreszcie w miejscu posiadanym na własność, chociaż udzieloną nam – jak można by inaczej – pod ścisłym patronatem Cechu Rzemiosł Różnych.

Nie od razu można było ciastkarnię przenieść całkowicie. Przez jakiś czas jej nowe wcielenie przyjęło postać pożyczki bankowej przekazanej w całości na Komitet Budowy Pawilonów Rzemieślniczych i spłacanej, pomimo znacznych możliwości finansowych dziadka, w ratach na tyle małych, by nie wzbudzały niczyich podejrzeń. W owe nużące niedzielne popołudnia kopie planów architektonicznych niczym obrus pokrywały dębowy stół w mieszkaniu przy Lelewela: pawilony rzemieślnicze, nowe centrum handlowe, wyrysowane dokładnie w rozmaitych rzutach i planach, z uwzględnieniem klombów i fontanny. I wiadomo było, że tym cudem, tą własnością w centrum handlowym w rzutach z przodu i z boku, z ogromną przestrzenią zarezerwowaną na pozakręcane kolejki, po przejściu dziadka na emeryturę będzie samodzielnie zarządzał mój ojciec. Któregoś dnia w przypływie entuzjazmu wobec tak niezaprzeczalnie przewidywalnej przyszłości dziadek zamówił nawet pieczątkę z napisem: „Jerzy J. Wyróbwłasny, ul. Dekabrystów 33”.

Sęk w tym, że mój ojciec nigdy nie lubił niczym ani nikim zarządzać. Co więcej, chociaż nigdy z nim o tym nie rozmawiałam, wiem, że w gruncie rzeczy nie lubił pracować w ciastkarni. Kiedy minęła pierwsza fascynacja potęgą maszyn cukierniczych, jego zainteresowania skupiły się na pociągach, których przyjazdy i odjazdy śledził w dzieciństwie przez szybę sklepu. A potem najbardziej upodobał sobie aparaty fotograficzne, dzięki którym mógł zatrzymywać pociągi i inne obiekty przy sobie, zanim gdziekolwiek odjechały. Kiedy poznał moją mamę, pracował na kolei i w czarnej konduktorskiej teczce nosił radziecki aparat Smiena, który wyciągał ukradkiem na widok krajobrazów godnych utrwalenia. Ale na randki przynosił go już całkiem jawnie, zawieszony na szyi. Oddawał hołd urodzie mojej mamy rytuałem ustawień; przyklękał, cofał się, poprawiał ostrość, z powagą mierzył światło. Jednak ku zdziwieniu wszystkich fotografował tylko jej oczy, zbliżenie prostokątnego fragmentu twarzy od brwi po środek nosa.

Kiedy myślę o tym teraz, prawie dziesięć lat starsza od niego z tamtego narzeczeńskiego okresu, dochodzę do wniosku, że musiał głęboko wierzyć w sprawczą moc fotografii. Zatrzymywał spojrzenie mamy w chwili intymności, żeby w taki sam sposób nie mogła już patrzeć na nikogo innego. Być może nawet ten gest fascynacji wypływał z pewnej lekcji, której ojciec nauczył się o życiu. Bo prawdopodobnie przeczuwał, że on sam wkrótce stanie się niewolnikiem fotografii zrobionej mu w dzieciństwie. Pomimo radości, jaką sprawiała mu codzienna jazda pociągiem, wiedział, że jego dni na kolei są policzone i decydujący ruch należeć będzie do silnej ręki dziadka, która na tamtym starym zdjęciu ściskała rączkę małego chłopca w cukierniczym fartuchu szytym na miarę.

Nie istnieje ani jedno zdjęcie mojego ojca w mundurze konduktora, więc „kolejarski” epizod jego życia jest dla mnie mało wiarygodny. Istnieją za to fotografie krajobrazów, a także zdjęcia mieszkania w blokach, widoków z okna na tramwaj, szpital i piaskownicę, sceny dnia powszedniego z mamą i ze mną, dziadkiem i pieskiem, ciotką i wagą sklepową, setki czarno-białych zdjęć, które poświadczają, że nawet po ostatecznym nałożeniu cukierniczego fartucha ojciec jeszcze długo nie rozstawał się z aparatem.

Cóż jednak z tego, jeśli nawet w ulubionej dziedzinie fotografii mojemu ojcu zabrakło kierowniczej siły?

Jest przecież i moje zdjęcie jak echo tamtego dziecięcego zdjęcia ojca, jak fatum rodzinnej tradycji: pięcioletnia dziewczynka z zestawem do zabawy „Mały lodziarz”, ściskająca w rękach plastikowe gałki i wafle, pochylona w usłużnej pozie sprzedawczyni nad wózkiem ozdobionym podobiznami „Śnieżek” i „Murzynków”. Co stałoby się ze mną, gdyby meandry historii, kaprysy koniunktury i złośliwości losu doszczętnie nie odebrały mojemu ojcu wiary, że może mieć kontrolę nad czymkolwiek?

Bo wkrótce architektoniczne plany centrum handlowego okazały się warte niewiele więcej niż jarmarczna wróżba. Wprawdzie ojciec i matka obserwowali radośnie, jak kładą się fundamenty, jednak potem przez trzy lata chodzili patrzeć, jak niszczeją w deszczu i śniegu, czekając, aż sąd orzeknie, czy Cech Rzemiosł Różnych istotnie posiada prawo do ziemi, w której je wykopał. Ogarnął ich entuzjazm, kiedy wreszcie, wobec pozytywnego rozpatrzenia sprawy, zaczęły rosnąć mury, ale ich zapał wygasł po tygodniu, gdy wspólne cegły i cement, z takim trudem wychodzone po znajomościach, zniknęły z magazynu, jakby ich nigdy nie było. Przytakiwali z nadzieją, kiedy na Radzie przedstawiono projekt obniżenia kosztów budowy przez wykorzystanie własnych zasobów, ale nie potrafili ukryć niepokoju, gdy zadanie wykonania tarasów wyznaczono zakładowi fryzjerskiemu. Pieniądze zgromadzone na koncie Komitetu i te na osobistym koncie dziadka traciły wartość z miesiąca na miesiąc i chociaż na kwartalnych zebraniach Rada przepraszała za dodatkowe opłaty, zapewniając, że po przejściowych trudnościach dalsza budowa centrum handlowego potoczy się zgodnie z planem, to niemal każdy z pięćdziesięciu współwłaścicieli zaczynał obmyślać swój osobny plan ratunkowy.

Nawet „Gazeta Częstochowska”, która na początku z entuzjazmem kibicowała inwestycji, przestraszyła się nagle jej złego wpływu na samopoczucie czytelników. Zaczęła więc gorączkowo opukiwać chorowitą infrastrukturę miasta, badać jej przęsła i złącza, zaglądać we wszystkie kąty, żeby odnaleźć jak najwięcej pozytywnych wzorców, które podtrzymałyby wiarę częstochowian w istniejący porządek. Zamiast artykułów o pawilonach rzemieślniczych drukowała więc teraz długie kolumny o sukcesach domów towarowych Megasam i Centrum. Wabiła czytelników plotkami o zniesieniu kartek, zapowiedziami dostaw cytrusów i opisami nowoczesnych kontenerów chłodniczych. I chociaż te wiadomości zdołały być może poprawić kondycję lokalnego optymizmu, to przy budowie pawilonów nadal panowała ponura atmosfera. A moi rodzice, którzy czytając „Gazetę”, ze złością wyobrażali sobie, do jakich ciast można by wykorzystać nadpływające lada dzień cytrusy, coraz częściej wyładowywali frustracje nawzajem na sobie.

Niemal co tydzień przy niedzielnym śniadaniu, z ostentacyjnym stuknięciem stawiając na stole półmisek z jajecznicą, mama rzucała półgłosem niby do siebie, ale na tyle wyraźnie, żeby ojciec usłyszał:

–Mogłam wybrać lepiej.

Ojciec milczał, pełen wyrzutów sumienia. Wiedział, że nie dla samej miłości mama przystała na to, żeby uwięził jej spojrzenie w kadrze fotografii. Kiedy się jej oświadczył, właśnie skończyła studia i jak każdy absolwent miała wielkie plany: grube notesy wierszy i teczkę akwareli, z których chciała stworzyć książki i wystawy. A on, pochylony nieśmiało z aparatem fotograficznym na szyi, mógł jej tylko złożyć zaimprowizowane obietnice. Powiedział więc to, co uparcie powtarzał mu dziadek: że rzuci kolej i przejmie po nim ciastkarnię. Że chociaż sam nie bardzo potrafi rozmawiać z nią o sztuce, to przecież nie jego język, ale ręce wyrabiające ciasta zapewnią jej warunki, w których sztuka się rozwinie.

Uwierzyła mu. W wyobraźni widziała już te popołudnia w domu z wielkimi oknami, gdzie łagodne słońce będzie oświetlać jej biurko z orzecha włoskiego, albo zastawiony sztalugami strych, do którego o wyznaczonej godzinie zapuka opiekunka do dzieci i zapyta, czy kompozycja na dzisiaj ukończona, czy dzieci mogą już spojrzeć na obraz. Ale teraz wszystkie pieniądze, które można by wpłacać na dom i z których dałoby się jeszcze od biedy wygospodarować pensję dla opiekunki, pochłaniał pawilon rzemieślniczy. Niewiele już pomagały zapewnienia ojca i prośby o cierpliwość. Szamotała się między praniem, obiadem i kolacją, a w niedzielne poranki, które, jak się wydawało, mogłyby jej przynieść trochę odprężenia, nerwy puszczały jej zupełnie, więc trzaskała talerzami, mrucząc:

–Mogłam wybrać lepiej.

Ojciec kulił się w poczuciu winy tylko na początku. Przynosił jej plany i pisma urzędowe; przekonywał, że wszystko niedługo się zmieni. Ale szybko poczuł rozdrażnienie. Jak to? Przecież to nie jego wina! Zrobił wszystko, co trzeba, w końcu nawet odłożył aparat. Jakaś złośliwa siła, która na zawsze zamknęła jego dłoń w mocnej ręce dziadka, wtłoczyła ich oboje w kadr, którego nie przewidzieli. Dlatego tkwili tam razem, ciągle w tym samym ujęciu. Czy kiedykolwiek mieli jakąś szansę wyboru?

Tak myślał ojciec, ale ponieważ nie lubił konfrontacji, nigdy nie zdobył się na to, żeby przedstawić mamie swoje argumenty. Tłumił je w sobie, a kiedy wszystkie ściśnięte i pokurczone żale zaczynały dusić go w piersi, wymawiał się przeziębieniem. Tak porozumiewając się jedynie przy pomocy pomruków i komunikatów zastępczych, moi rodzice powoli stawali się sobie obcy. Mama szukała ucieczki w rytuale makijażu. Skoro nie mogła malować obrazów, opanowała do perfekcji sztukę malowania własnej twarzy. Zasiadała przed przenośną toaletką, która przy odpowiednim oświetleniu przypominała jej czasem sztalugi. Nakładała na twarz fluidy, pudry i róże, potem cienie w trzech tonacjach złota na górną powiekę, a dolną pociągała kredką w kolorze zaśniedziałej miedzi. Czesała grzebykiem gęste brwi; precyzyjnie rozdzielała rzęsy igłą po nałożeniu tuszu; wreszcie umalowawszy usta, odsuwała toaletkę na wyciągnięcie ręki i z dumą patrzyła na swoje dzieło: smukłą twarz w ciepłych barwach bizantyjskich ikon. Ojciec za to znajdował swój azyl we śnie, najpierw tym zasłużonym, niezbędnym dla kogoś, kto musi o świcie nagrzewać piece w ciastkarni, a potem we śnie-wymówce, nadmiernie przeciąganym śnie, który stawał się jego jedynym bytem poza pracą, owijał w kokon, zwalniał od odpowiedzialności i czynił odpornym zarówno na pretensje, jak i na czułość. A może nie całkiem było tak. Wiem, że moje wspomnienia powinny być rzetelniejsze, im bliżej im do teraźniejszości, ale mimo wysiłków nie potrafię przywołać szczegółów, które choćby trochę się zatarły. Coś całkiem innego niż zdolność pamiętania każe mi odtwarzać te przeszłe zdarzenia. Bo kiedy mama oddała się z pasją polichromii własnej twarzy, a ojciec w hibernacji odnalazł sposób na przetrwanie, ja też wybrałam sobie zajęcie, które miało nas wszystkich ocalić. Zaczęłam pisać – z zacięciem typowym dla piętnastolatki zapełniać zeszyty w tempie przerastającym możliwości sklepów papierniczych. Pisałam więc na marginesach gazet, na cienkich serwetkach z zaokrąglonymi brzegami, nawet na wciąż jeszcze trudno dostępnych rolkach papieru toaletowego. Zapisywałam fakty, sny i historie wyssane z palca, słowa dobrane starannie i te zasłyszane przypadkiem. I tylko cel, który sobie wytyczyłam, usprawiedliwiał szaleństwo tej papierowej gorączki. Chciałam przerobić rodziców na bohaterów książki albo wiersza, dać im doświadczyć życia ułożonego z tekstu. A ja, z wszechmocnym piórem w ręku, mogłabym ten tekst poprawiać, przepisywać, nawet wykreślać fragmenty, które nie przypadną mi do gustu. Kazałabym im się kochać, kiedy od miesięcy nie wymienili nawet pocałunku, albo rozmawiać, gdy całe dnie milczeli. Kazałabym mamie zakładać o świcie cukierniczy fartuch, a ojcu gotować popołudniami dwudaniowe obiady. Mogłabym postawić na głowie całe nasze miasto, dowolnie rozciągnąć jego wymiary; stworzyć nowe ulice, wybudować tam centrum handlowe i dom, ale bez poświęcania kolejnych pól na przedmieściach.

I ponieważ w wyobraźni sięgałam już po tak nieograniczoną władzę nad światem, odmówiłam poddania własnej pamięci tyranii ścisłości. Nie wiem więc dokładnie, ile szans na inne życiowe scenariusze ominęło moich rodziców przez te lata, kiedy czekali na wybudowanie pawilonu przy Dekabrystów. Być może przepadały okazje kupna domów z ogrodami, dzierżawy budek z lodami pod samą Jasną Górą, wynajmu ładnych piwnic w Alejach, gdzie można było urządzić kawiarnie lub galerie. Były też pewnie oferty kuszące ojca radykalną odmianą losu: etaty na kolei lub kursy fotografii. Albo obrazy w Desie, przed którymi mama wzdychała cicho, przystając, zanim z siatką zakupów skręciła na autobus. Ale żadne z nich nie miało wtedy czasu zastanawiać się nad możliwościami. Każdego z nas wystarczająco absorbowało życie na raz wyznaczonej pozycji. Ja chodziłam do szkoły. Mama gotowała obiady. Ojciec przenosił ciasta. Dziadek prowadził regularnie burzliwe dyskusje z Komitetem Budowy Pawilonów. W soboty wszyscy przychodziliśmy na budowę obserwować postępy przedsięwzięcia, jakbyśmy mieli nadzieję, że sama zawziętość naszych spojrzeń zmusi oporne mury do szybszego wzrostu. Kiedy w końcu po jedenastu latach nerwów i frustracji Komitet cudem doprowadził pawilony rzemieślnicze do stanu surowego, patrząc na te szare, wymęczone oczekiwaniem szkielety, każdy z nas miał wrażenie, że przeznaczeniem tej budowli jest bezpośrednie przejście do stanu zgniłego.

A czasy się zmieniały. Ktoś zręcznie sforsował bariery biurokracji i pomimo zapisu o rzemieślniczym charakterze pawilonów w miejscu przeznaczonym na piekarnię otworzył dyskotekę Manhattan. Szybko wziął z niego przykład właściciel pizzerii La Bamba, wślizgując się w miejsce, które ochoczo wynajął mu krawiec. Wreszcie charakter pawilonów został ostatecznie przesądzony, kiedy w miejscu spodziewanego zakładu szewskiego pojawił się któregoś dnia bar Cinema Pub. Kilka miesięcy później Komitet Budowy Pawilonów po prostu się rozwiązał, mniej więcej w tym samym czasie, gdy w kraju rozwiązywał się inny, potężniejszy Komitet. I podobnie jak tamten pozostawił po sobie dziesiątki niewyjaśnionych spraw. Kto wykończy rzędy tych szarych, ponurych budynków? Kto wywiezie śmieci? Kto posprząta? Kto dokona niemożliwej operacji podziału stanu jednego licznika przez pięćdziesięciu użytkowników wody?

W ten chór pytań bez odpowiedzi przeniosła się ciastkarnia z ulicy Katedralnej, po jedenastu latach oczekiwania, wreszcie do prywatnego lokalu, wykończonego w końcu własnym pomysłem i kosztem, w sąsiedztwo dyskoteki Manhattan i baru Cinema Pub w niedoszłym centrum handlowym z klombem i fontanną. Pierwszego lata na nowym miejscu razem z mamą sprzedawałam ciastka. Ważyłam, kroiłam, pakowałam, odliczałam resztę. W lustrach regału raz po raz odbijali się pojedynczy klienci. Drzwi sklepu otwierały się na zabłocone podwórko z plamkami trawy i śladami opon ciężkich samochodów dostawczych. Dziadek krążył po zakładzie w białym fartuchu, z moim ojcem, z pracownikiem, kilkoma uczniami. Zamykali drzwi pieców, ozdabiali gotowe wyroby. Ogromna łapa mieszała ciasto w przyrdzewiałej już trochę mieszalnicy; obok furczała cicho nowa maszyna do lodów. Ta maszyna, chociaż najmłodsza, poddała się pierwsza. Bardziej opłacalne lody zagranicznej firmy przybyły razem z ladą chłodniczą i stanęły bez zażenowania obok kontuaru. Potem paluszki, bezy i eklerki odsunęły się na bok na półkach, żeby zrobić miejsce dla napojów, soków i gum do żucia, które miały wspomóc mniej dochodowy „wyrób własny”. Dziadek krążył jeszcze, lecz krążył coraz mniej. Bo był już słaby i chory. Albo tylko takiego udawał, bo w jego wieku wypadało już być chorym i słabym. A on jak na złość ciągle czuł się silny. Chociaż miał wygląd skurczony i wychudły; i poruszał się coraz wolniej i mniej pewnie, jakby to jego prowadził na smyczy chudziutki jamnik.

Wkrótce w mieście naprawdę powstało nowe centrum handlowe. Zbudowano je w przeciągu pół roku, całkiem niedaleko ulicy Lelewela. I na ile jamnik mu pozwalał, dziadek przechadzał się teraz wśród subtelnych neonów i gustownie zaprojektowanych wystaw. Znaleźliśmy się w innym świecie, więc któregoś dnia nawet słynna firma Blikle otworzyła tu sklep, ku radości miłośników cukiernictwa, którzy do tej pory pielgrzymowali do niej do Warszawy. Na wieść o przybyciu mistrza dziadek założył najlepszą koszulę, zostawił w domu pieska, mimo jego pełnych wyrzutu skomleń, i wolnym krokiem ruszył na spotkanie nowego porządku.

Przed cukiernią Bliklego rozciągała się kolejka, ale szła szybko i sprawnie, więc zanim dziadek zdążył uważnie przyjrzeć się towarom wystawionym na szklanych półkach, znalazł się oko w oko z młodą ekspedientką. Zawstydziła go ta nagła konfrontacja. Oblał się rumieńcem, a kiedy poczuł, jak palą go policzki, zaczerwienił się podwójnie, rozdrażniony tym, że młoda kobieta widzi jego słabość.

–Proszę? – zapytała ekspedientka głosem wysokim i dźwięcznym jak szklane drzwi u wejścia.

Dziadek oparł spocone dłonie o granitowy kontuar. Wytężył wzrok ku szklanym półkom ustawionym na pozłacanych rusztowaniach. Ale chociaż wypatrywał usilnie, mrużył całkiem jeszcze sprawne oczy, zakładał i zdejmował okulary, których używał tylko w wyjątkowych okolicznościach, za nic nie potrafił rozpoznać gatunków ciastek. Przebrane w karbowane bibułki i złotka, wyfiokowane, obwieszone bakaliami tworzyły jakieś elitarne towarzystwo, w którym jego proste ciastka wyglądałyby jak intruzy.

–Proszę? – zapytała znów ekspedientka, zniecierpliwionym głosem. Za plecami dziadka pochrząkiwał głośno kolejny klient.

–Poproszę pączka – powiedział dziadek cicho, patrząc w żyłki granitu.

–Z różą czy z budyniem?

–Z różą.

Dziadek zajął stolik w najdalszym kącie i długo wpatrywał się zdumiony w ten obcy twór na białym talerzyku. Dużo mniejszy od jego pączków, zatopiony w złoconych fałdach bibułki wydawał mu się raczej zgrabną atrapą ciastka, kawałkiem niejadalnych dekoracji, którymi nieliczni jego koledzy ozdabiali wystawy. Ale gdy odchylił bibułkę i ugryzł wypieczony brzeg, poczucie obcości minęło. Kiedy ostatnio jadł pączki z różą? Przez te wszystkie lata, kiedy skazany był na marmoladę truskawkową, kupowaną w wielkich puszkach z żółtą etykietką, smak róży zawsze tkwił mu na końcu języka. A teraz, gdy w obcym pączku odnalazł jej lekko palący aromat, odkrył w ustach także pokłady innych smaków, o których istnieniu wolałby zapomnieć. Ze strachem wyczuwał na podniebieniu gorycze i pleśnie, które dawno wykluczył ze swojego jadłospisu. „Tak smakowały pączki przed wojną na rogu Pierwszej Alei”. Wrócił wtedy ze Lwowa i przez kilka tygodni odwiedzał wszystkie częstochowskie cukiernie, badając ich wyrosły i asortyment. Miał odłożone pieniądze i w okolicach ulicy Katedralnej szukał lokalu, który mógłby posiadać na własność. A potem wybuchła wojna, a on na przekór wszystkiemu próbował dalej szukać i tak był zaślepiony pragnieniem własności, że nawet nie zauważył, jak to się stało, że wokół jego wybranej okolicy wyrosły któregoś dnia mury getta.

Po tej pierwszej wizycie w cukierni Bliklego dziadek całkowicie zarzucił spacery w stronę nowego centrum. Właściwie, nie zważając nawet na rozczarowanie pieska, zarzucił spacery dokądkolwiek. Pewnego dnia postanowił po prostu nie wstawać z łóżka i chociaż lekarz rodzinny niezmiennie zapewniał go o jego dobrym stanie zdrowia, silnym uściskiem ręki dziadek wymusił od niego receptę na środki nasenne.

Potrzebował snu, tak twierdził, dla ukojenia nerwów. Bo jak wyznał dziwnie stanowczym głosem opornemu lekarzowi, odkąd zjadł feralnego pączka w cukierni Bliklego, coraz częściej budził się w środku nocy i wydawało mu się, że jego leżące w łóżku ciało tak naprawdę jest ciastem. I wobec tego zaskakującego faktu z głębokim poczuciem cukierniczego obowiązku zaczynał wyrabiać się własnymi rękami: ugniatał, obracał, posypywał mąką, natłuszczał przed włożeniem do metalowej formy, a po upływie wyznaczonego czasu wyciągał z pieca i objawiał się jako cudnie wyrośnięta świąteczna lukrowana babka. Gotowa do konsumpcji choćby i na miejscu.

Nie wiem, czy to wszystko prawda. Tak mniej więcej słyszałam. Kilka zdań, które ojciec powiedział mi wtedy o dziadku, puściło w ruch moją nadpobudliwą wyobraźnię; podrażniło metafizyczny zmysł napięty wówczas do granic możliwości. Akurat przeniosłam się z Częstochowy do Krakowa. Uciekłam od nieporozumień rodziców i tajemnic dziadka. Zaczęłam studia filologiczne i Kraków porwał mnie natychmiast aurą poetyckości i dekadencji. Na wykładach, w kawiarniach i pubach chłonęłam wszystko, jak leci: wiedzę i zepsucie, sztukę i kicz, historię, ale i przyszłość, kuszącą jak narastające odgłosy karnawału. Ciągle też pisałam, lecz nagle zaczęło mi w tym przeszkadzać moje kupieckie pochodzenie. Chodząc śladami dawnej bohemy, w miejsca tchnące jeszcze pogardą dla parweniuszy, przestraszyłam się nagle, że w moich słowach ktoś dostrzeże mieszczańską jakość myśli, że jakiś przenikliwy czytelnik odkryje w nich nieobycie albo że buczenie maszyn cukierniczych odwróci uwagę od sedna mojej historii. A już najbardziej przerażało mnie to, że ktoś usłyszy w moim głosie dźwięki procesji i domyśli się, że w głębi duszy powiewam sztandarem świętego Mikołaja; oskarży mnie o pokrewieństwo ze sprzedawcami medalików.

Tamtej nocy, po kolejnym dniu rozmów z sobą samą, siedziałam na rozkładanej kanapie w moim ciasnym, studenckim pokoju. Czytałam wtedy przeważnie Baudelaire’a albo Emily Dickinson, ale tamtej nocy jakoś tak się stało, że zaczęłam przeglądać strony albumu Moja pierwsza książka. I znalazłam w nim słowa tej starej kołysanki. W dzieciństwie bardzo ją lubiłam, bo przywodziła mi na myśl rzadkie słodkości, które w ciastkarni sprzedawano tylko z okazji świąt: „Z cukru był król, z piernika paź, królewna z marcepana”.Tyle że nigdy nie rozumiałam jej puenty. Bo chociaż wiedziałam, że cukier, marcepan i piernik są materią, której nie można brać na poważnie, to i tak los tej trójki – ich śmierci poprzez zjedzenie – napełniał mnie niezmierzonym smutkiem.

Robiło się coraz później, a ja nadal nie wracałam do Baudelaire’a. Nie wzięłam też do ręki pióra ani papieru, którego miałam już wtedy pod dostatkiem. Za to do świtu, w kółko, sama sobie śpiewałam tę kołysankę – i im bardziej mój głos nalegał, żeby nie było mi żal, tym większy żal mnie ogarniał.

A rano zadzwonił telefon, że dziadek nie żyje. Tabletki przepisane na nocne wizje i omamy pomogły mu rozprawić się z uporczywym życiem. Kiedy usłyszałam tę wiadomość, podaną telefonicznym głosem ojca, pełną niedopowiedzeń, długich pauz i nieustannych zakłóceń na linii, ten jeden raz w życiu miałam wrażenie, że chyba jednak znam dziadka.

Więc może było tak:

Na łóżku leżał kawał surowego ciasta, szaroblady, miękki. Poruszał się nieznacznie, jakby pracowały w nim drożdże, ale zapoczątkowanemu przez drożdże wyrastaniu przeciwdziałała ciągnąca w dół bezwładna masa. Dziadek dotknął ciasta gdzieś w samym środku i poczuł odległe mrowienie jak w zdrętwiałej nodze. Odsunął rękę i leżał na łóżku zakłopotany i przestraszony. Przez chwilę rozpoznawał w bladej masie własne ciało, ale potem oczy mu się zamgliły i stał przy wielkim stole nad wilgotnym, pachnącym mąką ciastem, w białym fartuchu, znów gotowy do pracy. Zaczął od lewej strony i systematycznie posuwał się w prawo, w dół, a potem w górę. Początkowo ugniatał powoli i z namysłem, jakby wyszedł z wprawy i musiał przypomnieć sobie te jeszcze do niedawna mechanicznie wykonywane czynności. Jednak szybko odzyskał pewność siebie i zaczął ugniatać coraz energiczniej i sprawniej; uciskał palcami, a potem spodem dłoni, zbijał, obracał, posypywał mąką, znów uciskał. Kiedy ciasto miało już odpowiednią konsystencję, wtłoczył je w formę i wsunął do rozgrzanego pieca.

Czekał.

Przy czekaniu spocił się jak nigdy dotąd. Czasami wydawało mu się, że nie widzi pieca, tylko głuchą ciemność sypialni i cienie skotłowanej pościeli. Ale potem rozniósł się wszędzie słodki zapach pieczonego ciasta, więc poczuł się znowu bezpieczniej i pewniej. Po godzinie wyjął z pieca parującą formę i odstawił na bok, żeby ostygła. Czekając, nie zwracał już uwagi na nawroty ciemności, tylko wtulał się w ciepło rozgrzanego pieca, wdychał uspokajający zapach ciasta, nasłuchiwał znajomych dźwięków: cichego trzaskania stygnących form, blach, żeliwnych półek. Kiedy ciasto ostygło, podważył je nożem i obrócił formę do góry dnem tak, że wysunęło się gładko na stół. Zanurzył pędzel w płynnym lukrze i pociągnął przypieczony na złoto wierzch. Spojrzał z dumą na swoje dzieło: pachnącą lukrowaną babkę, mięsistą, z chrupiącą skórką – zrobioną własnymi rękami. I nagle poczuł w żołądku monstrualny głód, ssanie nie do opanowania, więc odkroił z brzegu cienką piętkę – prawie nie było nic widać – włożył do ust, pogryzł i przełknął, ale ssanie nie ustało, a słodki smak na podniebieniu nakłaniał, żeby zjadł jeszcze. Przysunął ciasto do siebie z poczuciem winy – chciał nim przecież jeszcze poczęstować innych – więc odłamał tylko malutki kawałek z drugiego brzegu i skubnął jeszcze okruch z największym płatkiem lukru, który spadł na stół. Jednak głód i pragnienie słodyczy nie przestawały mu doskwierać, więc uszczknął jeszcze kawałek i jeszcze kawałek, a potem zupełnie stracił panowanie nad sobą i odkrajał coraz więcej i więcej, a w końcu podniósł do ust wszystko, co pozostało, z pasją wgryzając się w chrupiący wierzch; przeżuwał, miął, mlaskał i połykał, aż wreszcie w jego żołądku zaległa słodka, senna błogość.

Zjadł.

Zjadł prawie wszystko; zostały tylko okruchy. Kiedy znów przyszła ciemność, głęboka i nieodwracalna, a mimo to wypełniona zapachem świeżego ciasta, dziadek zrozumiał, że spożywając z takim zapałem wyrób własny, nieopatrznie zjadł sam siebie.

~

Kilka lat po śmierci dziadka, w innej dzielnicy miasta – gdzie pola uprawne były jeszcze wtedy, kiedy ciastkarnia wpłacała pierwszą zaliczkę na Komitet Budowy Pawilonów – zaczęły osiedlać się olbrzymy. Najpierw był tylko jeden o szorstkiej i twardej nazwie Real, ale zaraz zaczęły pojawiać się inne: Géant, Makro, Tesco, Auchan. Otoczyły miasto ze wszystkich stron kordonem i były już we wszystkich dzielnicach, nawet tam, gdzie pola kiełkowały jeszcze, kiedy dziadek z pełnym żołądkiem zapadał w słodki sen. Miało się wrażenie, że olbrzymy nikogo nie musiały prosić o zgodę na wykopanie fundamentów. Przyszły, zmiotły domy, obory i szopy, wręczyły właścicielom wysokie zadośćuczynienie i w poczuciu absolutnego uprawnienia oraz nienaruszalności usadowiły się na dobre. Gdyby dziadek żył, śmiałby się zapewne z ograniczoności własnej wyobraźni: nie klomby i fontanna ani nawet Blikle z granitowym kontuarem, tylko ogromne hale jednakowych półek, białych „szpitalnych” podłóg i zimnych jarzeniowych świateł, zapewniających widoczność bezmiarowi towarów. I nie ciepłe jeszcze pączki z różą, w karbowanych bibułkach, tylko te hermetycznie zapakowane, z ulepszaczem, który gwarantuje im podejrzanie długotrwałą świeżość. Zawsze w promocji: dwa w cenie jednego. I chociaż nie podejrzewaliśmy tego, jeżdżąc do butiku Caro na Krakowską i snując wizje przy fundamentach pawilonów rzemieślniczych, te właśnie, a nie inne centra handlowe zawierały się już wówczas w naszej miłości do zakupów. To o nich podświadomie marzyliśmy, stojąc w zakręcanych kolejkach.

Mój ojciec, na którego spadły teraz wszystkie decyzje o ciastkarni, obserwował nadejście olbrzymów zagubiony. Pozostawiony samemu sobie popełnił już kilka błędów. Zatrudnił nowych pracowników, których, jak się okazało, nie potrzebował, ale w dobroci serca nie potrafił ich zwolnić. Ogłosił promocje i zniżki, które się nie kalkulowały, ale nie mógł ich odwołać i tym samym zawieść ucieszonych nimi klientów. Zrobił za mało mazurków na Wielkanoc i za dużo strucli na Boże Narodzenie. I teraz, w ostatniej desperackiej próbie ratowania podupadłych finansów ciastkarni, przesłał niewprawną ofertę do jednego z olbrzymów: że proponuje dostarczać własnym środkiem transportu i po cenie hurtowej wybór z ciast i ciastek wyszczególnionych w załączniku, codziennie, z wyjątkiem niedziel, w uzgodnionych ilościach. Ofertę przyjęto z chłodną adnotacją: zwrot towaru niesprzedanego bez pokrycia kosztów. A mój ojciec, któremu nawet nie przyszło do głowy, że można kręcić nosem na wielkoduszność olbrzyma, podpisał podsuniętą mu umowę z rozmarzoną miną.

Ciastkarnia weszła więc w kolejny etap istnienia. Codziennie rano mój ojciec załadowywał blachy serników, pączków i innych ciast do bagażnika swojego rdzewiejącego poloneza i pokonywał drogę z ulicy Dekabrystów do rozległej siedziby olbrzyma. Przy drzwiach dla dostawców odbierały towar ręce pracowników i niosły go przez jarzeniowo oświetlone hale do lad chłodniczych, gdzie stawał ciasnym rzędem wśród wyrobów innych ciastkarni oraz produktów o przedłużonej przydatności. Ale w przeciwnym kierunku płynęły do ojca przez te same hale naręcza czerstwych ciast: smutne ptysie ze skwaśniałą śmietaną, babki, które straciły połysk lukru, zgorzkniałe makowce. Wsuwając je z poczuciem winy do bagażnika poloneza, ojciec ociągał się trochę. Otrzepywał spodnie z twardych okruchów, rzucał zeschłe rodzynki czającym się za murem gołębiom, a kiedy odlatywały, chciwie broniąc zdobyczy przed innymi, obserwował podjeżdżające na parking ople i toyoty. Czasem przysuwał dłoń do oczu i patrzył na fragment świata ujęty w kadr pomiędzy kciukiem a palcem serdecznym. „Trzask” – szeptał do siebie, zginając palec. A potem coś sobie nagle przypominał i ze złością walił otwartą dłonią w klapę bagażnika. „Trzask!”

Kiedy pewnego dnia po powrocie z codziennej wizyty u olbrzyma ojciec zastał pod drzwiami ciastkarni właściciela sąsiadującej z nią od roku Mega Pizzy, był gotowy. Właściwie od śmierci dziadka czekał na tę chwilę. Zawsze przeczuwał, że wszystkie Mega Pizze prędzej czy później przerosną granice swoich lokali. Uścisnął rękę grzecznemu sąsiadowi, nawet poczęstował kawą i świeżym pączkiem z różą. Owszem, chętnie zastanowi się nad sprzedażą, proszę przyjść za tydzień ustalić warunki umowy. Potem przeszedł do zakładu i jednym szarpnięciem elektrycznego kabla zatrzymał buczącą łapę ubijaczki.

~

Właściwie nie potrafię teraz powiedzieć, dlaczego po ukończeniu studiów w Krakowie wyjechałam uczyć się dalej do kraju olbrzymów. Może ciągle szukałam siebie, albo pchał mnie głód wiedzy, albo po prostu uwiodła mnie idea ciągłej zmiany miejsca. Pamiętam za to dobrze, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłam główne ulice małych amerykańskich miast, z żalem pomyślałam o ciastkarni. Kiedy stanęłam przed zabitymi dyktą wystawami małych sklepów, zrozumiałam wreszcie, do czego naprawdę zdolne są olbrzymy. Patrzyły na mnie martwo chore amerykańskie domy, z których wszyscy „przyzwoici” ludzie przenieśli się na zaprojektowane tylko dla nich przedmieścia. Sapały ciężko osamotnione lokale, nie bardzo rozumiejąc, co i jak przegrały. Ale zanim zdążyłam podzielić się wrażeniami z ojcem, ten dobił już targu z sąsiadem, rozmontował wszystkie maszyny, a sam postanowił doczekać emerytury, pracując jako kierowca w Sanepidzi. Nie mógł wrócić do pociągów, ale stanowisko kierowcy dało mu to samo poczucie wolności, którego zaznał na kolei. Znowu mógł się przemieszczać, uciekać historii i przeznaczeniu, w bezpiecznym wnętrzu wyczyszczonego na połysk pojazdu, którym woził urzędników Sanepidu na kontrole, jakimi kiedyś nękali jego samego. W pierwszy wolny od pracy weekend ojciec wygrzebał z szafy stary aparat fotograficzny, przetarł wizjer i przez jego lekko porysowane szkło spojrzał w zmęczone oczy mojej mamy.

Moi rodzice są chyba szczęśliwsi, ale mnie samej trochę ciąży ta późna zmiana tożsamości. Ledwo zdążyłam polubić moje rzemieślnicze pochodzenie, a już muszę pogodzić się z faktem, że nie jestem córką cukiernika, tylko kierowcy. W dodatku, chociaż do tej pory chodzenie po ziemi zupełnie mi wystarczało za środek transportu, teraz, jako córce kierowcy, wypada mi nauczyć się jeździć. Z pewnym oporem wsuwam się więc w twardy pancerz samochodu i w kraju olbrzymów, gdzie wciąż jeszcze mieszkam, wyruszam w drogę. Ja, która znałam kiedyś rzeczy od środka i miałam nawet ambicje przejęcia władzy nad losem, poruszam się z wahaniem. Przemieszczam się po jezdniach, wzdłuż których nikt nie chodzi, mijając hektary parkingów, reklamy kościołów i banków oraz neony obwieszczające aktualne ceny benzyny. Rozglądam się na światłach i przy znakach „STOP” i ogarnia mnie strach przy każdym skręcie w lewo. Ale poza tym ze wzrokiem skupionym na drodze jadę prosto przed siebie, w bezkres centrów handlowych, w myślach unosząc tylko ocalony z dzieciństwa rytm: „Patataj, patataj, pojedziemy w cudny kraj. Patataj, patataj, pojedziemy w cudny kraj”.  


return to top